Kino „GRAŻYNA”
niedziela, 14 października 2012
- „Merida Waleczna” – godz. 16:00
- „NIETYKALNI” – godz. 18:00
___________________________________
Niedziela, 14 października, godz. 16.00
SEANS FAMILIJNY:
„Merida Waleczna”
Reż. Mark Andrews, Brenda Chapman, USA 2012, 100 min
Od zarania dziejów w dzikich i górzystych regionach Szkocji historie epickich bitew oraz mistyczne legendy przekazywane są z pokolenia na pokolenie. W nowym filmie studia Disney/Pixar odważna Merida stawia czoło tradycji, przeznaczeniu i okrutnym bestiom. Merida jest doskonałą łuczniczką a zarazem porywczą córką króla Fergusa i królowej Elinor. Niezależna i zdecydowana iść własną drogą, Merida postępuje wbrew prastarym zwyczajom, którym hołdują władcy krainy. Jej czyny przypadkowo sprowadzają na królestwo chaos i zniszczenie, a kiedy dziewczyna szuka pomocy u tajemniczej staruszki, ta spełnia jej niefortunne życzenie. Niebezpieczeństwo zmusza Meridę do odkrycia prawdziwej odwagi, by cofnąć straszliwą klątwę, zanim będzie za późno.
Krytycy o filmie:
Tytułowa Merida to zahartowana Szkotka z gór, córa królewskiego rodu. Od berbecia matka przysposabia ją do roli nieskazitelnej monarchini, ale Merida woli hasać po kniejach, strzelać z łuku i w niewygodnej atłasowej sukni wdrapywać się na drzewa. Nie ma lepszego świadectwa jej niezależności i nieprzystawalności do świata wojny, polityki i dyplomacji niż scena, w której zdobywa jedną ze skalnych grani przy akompaniamencie piosenki Anity Lipnickiej.
Postawa wyzwolonej Meridy, tak samo jak postępowanie spiętej gorsetem konwenansów matki, musi oczywiście zostać zakwestionowana i ulec przewartościowaniu. Nie zdradzę, w jaki sposób do tego dochodzi, lecz bez obaw mogę powiedzieć, że bohaterki będą miały sporo czasu, żeby wyjaśnić sobie, jak to jest z tą emancypacją oraz powinnościami wobec pokolenia dziadów(…)
Ilustracja nauki, że życie jest sztuką kompromisu, to całkiem sporo jak na 90-minutową mainstreamową animację. Twórcom to jednak nie wystarcza i próbują powlec obrazami jeszcze kilkoma złotymi myślami. Najmniej przekonująco wypada uproszczona metafora człowieka jako istoty, w której kultura i natura toczą odwieczną walkę. Siła nowej produkcji Pixara leży jednak gdzie indziej – głównie w scenach, w których do głosu dochodzi klasyczna, epicka narracja. Jak wtedy, gdy bohaterka galopuje na swoim rumaku, a wiatr rozwiewa jej wspaniale animowane, rude włosy. Albo gdy stojąc na wspomnianej grani, śpiewa o swoim pragnieniu ucieczki. Do wolności, jak to zwykle w kinie bywa, nie wystarczy jednak uciec. Trzeba do niej dorosnąć.
Michał Walkiewicz – Filmweb
„Merida waleczna” to film, w którym animatorzy tej wytwórni jeszcze raz przechodzą samych siebie, dowodząc, że to, co widzieliśmy w poprzednich latach, to już dla nich przeszłość. Dziś jeszcze znacznie lepiej radzą sobie z ludzkimi postaciami, ich emocjami i skomplikowaniem realnego świata. Sekwencje krajobrazu i przyrody średniowiecznej Szkocji są tak realne, że już bardziej chyba nie można. Sama zaś fabuła w udanych proporcjach łączy humor znany z dawnych produkcji Disneya, godny podziwu realizm historyczny (oczywiście w granicach konwencji) i opowieść o wymowie i finale nadzwyczaj współczesnych. To historia nastoletniej księżniczki, która niespecjalnie chce zgodzić się na średniowieczny system zawierania małżeństw przez władców – ona chce sama decydować o swoim losie. A to oznacza poważne komplikacje(…)
Najciekawsze w „Meridzie walecznej” i najbardziej skłaniające do oceny czy dyskusji jest to, co dzieje się na samym końcu. Nie można więc o tym napisać w przyzwoitej recenzji publikowanej przed premierą filmu. Musicie więc uwierzyć na słowo, że to coś godnego zastanowienia i zupełnie nowego w kinie familijnym.
Nim jednak dojdziecie do puenty, czeka Was mnóstwo świetnej zabawy z rewelacyjnym wręcz oddaniem klimatu średniowiecznej klanowej cywilizacji i kultury w Szkocji; z wyrazistymi i zapadającymi w pamięć postaciami drugoplanowymi (przy niektórych aż prosiłoby się o jakiś kolejny film z nimi w roli głównej); z nie do końca pasującym do konwencji reszty filmu, ale świetnym epizodem wiedźmy; z mnóstwem rozmaitych kulturowych aluzji (że wymienię tylko dwa nazwiska lordów dyskretnie nawiązujące jedno do mistrza kina, drugie do jednego z założycieli Pixara – MacGuffin i Macintosh); czy wreszcie z urokliwym krótkim filmikiem przed właściwym seansem (to taka pixarowa tradycja) – tym razem oglądamy opowieść o trzech pokoleniach pewnej rodziny i księżycu.
Osobnym ostatnim elementem, który należy wspomnieć (i pochwalić) to głosy. W polskiej wersji świetnie i przekonująco wypada królewska rodzina – Dominika Kluźniak jako Merida, Dorota Segda jako królowa Elinor i przepięknie szarżujący Andrzej Grabowski jako król Fergus. To warto usłyszeć.
Kamil Śmiałkowski – Stopklatka
„Merida waleczna” dzielnie przywraca kinu świat czystych idei, najwyższych wartości i pięknego ducha, a przy okazji angażuje, śmieszy, wzrusza i cieszy oko.(…)
Merida jest uroczą łobuzicą, śliczną chłopczycą i buntowniczką, która lubi stawiać na swoim. Chciałoby się rzec: feministka! Mi się taki typ bohaterki szalenie podoba. Takie były moje ulubione dziecięce heroski, z którymi utożsamiałam się jako dziesięciolatka: Fizia Pończoszanka czy Ronja, córka zbójnika. Merida, która jest bardzo samodzielna, ale ma ogromne serce i poczucie misji, bardzo mi je przypomina.
Świat przedstawiony w filmie nie ma tylko pastelowych barw. W tej bajce zdarzają się teą chwile cieniste, może nie tak mroczne jak baśnie braci Grimm, ale z sukcesem burzące dowcipkująco-lukrowany klimat dominujący w większości dziecięcych produkcji. Zarówno sytuacje, jak i postaci wprowadzane stopniowo do filmu mogą stanowić pretekst to pogłębionej i ciekawej rozmowy rodzica z dzieckiem. Film, mimo animowanej otoczki bardzo realistycznie i dojrzale opowiada o zawiłej relacji matki i córki, przedstawiając skomplikowany pejzaż tej emocjonalnej zależności lepiej, niż niejeden dramat psychologiczny z aktorami zamiast narysowanych figurek.
To ciepły i mądry film. Myślę, że najwięcej wyciągną z niego dziesięcio-, dwunastolatki, które nie wystraszą się kilku bardziej dramatycznych scen i zrozumieją przesłanie tej pełnej nagłych zwrotów akcji i wielkich emocji historii. W „Meridzie…” dużo jest niefrasobliwego dowcipu, sytuacyjnego humoru, ale to też całkiem serio przypowieść o wyboistych drogach dojrzewania, znaczeniu bliskich więzi, umiejętności kompromisu. To nie tylko film dla dzieci, ale też o dzieciach. Dla rodziców, którzy z pociechą wybiorą się do kina może być podróżą do czasów, kiedy zdrowy rozsądek nie był jeszcze najczęściej używaną przez nas miarą wszechrzeczy. Oglądając bajeczny, wielobarwny i pięknie zaanimowany świat Meridy, momentami czułam się znowu jak dziesięciolatka, która pokłóciła się z mamą i teraz, wisząc do góry nogami na trzepaku pokazuje język sąsiadce w ramach buntu przeciwko całemu światu. A kiedy narobi już całą masę dalszych głupot i się zmęczy, otrzepuje z kurzu obite kolana i idzie do domu na obiad, ze swoją jednak najlepszą mamą na świecie.
Anna Tatarska – Wirtualna Polska
________________________________________
Niedziela, 14 października 2012, godz. 18.00
NIETYKALNI
Reż. Olivier Nakache, Eric Toledanko, Francja 2012, 112 min, wyk.: Francois Cluzet, Omar Sy, Audrey Fleurot
Historia opowiedziana w filmie zdarzyła się naprawdę. Philippe, zamożny arystokrata, porusza się na wózku inwalidzkim. By móc normalnie funkcjonować, niezbędna jest mu pomoc, więc organizuje poszukiwania asystenta. Zgłasza się wielu chętnych, ale żaden z nich nie przekonuje inwalidy do siebie. Jednym z petentów jest Driss – czarnoskóry imigrant z Senegalu, który właśnie wyszedł z więzienia, a w dzieciństwie nigdy nie zaznał luksusu. Nie zależy mu na pracy, tylko na podpisie sparaliżowanego milionera, dzięki czemu dostanie zasiłek. Nieoczekiwanie zostaje jednak asystentem arystokraty, a potem kimś więcej – przyjacielem, dzięki któremu Philippe’owi łatwiej jest znosić własną niepełnosprawność.
Zderzenie dwóch skrajnie różnych światów daje początek szeregowi niewiarygodnych przygód i przyjaźni, która czyni ich… nietykalnymi.
Krytycy o filmie:
Ponad 25 milionów widzów w samej Francji, kolejne miliony w 50 krajach, do których „Nietykalni” zostali sprzedani. Sukces, jakich mało w historii kina.
Z czego zatem śmieje się cała Francja, a za nią inne narody, w tym także – miejmy nadzieję – nasi widzowie? (Wszak, jak pisał wieszcz, co Francuz wymyśli, to Polak polubi). (…) Sparaliżowanemu milionerowi imponuje w młodzieńcu poczucie humoru i bezceremonialność, z jaką porusza się w wytwornym otoczeniu. Sąsiad blokuje samochodem wyjazd z posesji? Nie ma problemu, wystarczy wyjąć go z auta i pokazać odpowiedni znak drogowy. Córka milionera płacze, bo chłopak ją porzucił? I w tej sytuacji Driss jest niezawodny.
Mamy tu klasyczny wątek różnic klasowych, lecz mniej w socjologicznym wymiarze, bardziej zaś, jak byśmy mogli w Polsce powiedzieć, w gombrowiczowskim stylu. Forma przeciw formie. Oto nasi bohaterowie wybierają się razem do opery, gdzie Philippe jest bywalcem (ma miejsce w loży), zaś Driss bez wątpliwości znalazł się po raz pierwszy i stąd jego spontaniczna reakcja („A temu co się stało?”), kiedy na scenie pojawia się dziwacznie przebrany i śpiewający po niemiecku artysta. Podobnie wyrazi swe zdziwienie obcując ze współczesną sztuką czy na koncercie muzyki poważnej. Jego pryncypałowi te niezmącone żadną wiedzą, pozbawione snobizmu reakcje zaczynają się podobać. Oczywiście można również w „Nietykalnych” dostrzec metaforę dzisiejszego położenia Francji, byłego mocarstwa, któremu wigoru dodają imigranci wykonujący najtrudniejsze zajęcia, ona sama zaś przypomina trochę sparaliżowanego bohatera filmu, który mimo wszystko ciągle sprawuje władzę dzięki kasie i głowie.
Na koniec najważniejsze – „Nietykalni” to naprawdę świetna komedia pokazująca bohaterów tak różnych, że aż do siebie podobnych. Dlatego mogą się zaprzyjaźnić. Scenariusz osnuty jest na kanwie autentycznej historii, z tym że opiekunem milionera został, dla bardziej rzucającego się w oczy kontrastu, Murzyn zamiast Araba. Ale przecież nietrudno wyobrazić sobie parę złożoną z przedstawicieli innych nacji. Nic dziwnego, że Amerykanie mają ochotę nakręcić remake.
Zdzisław Pietrasik – Polityka
Mimo podejmowania ryzykownego tematu film jest bezpretensjonalny i szczery. Nie czuć w nim chłodnej kalkulacji i reżyserskiego koniunkturalizmu(…)
Komediowym sercem produkcji jest Omar Sy, który podczas ceremonii wręczenia Cezarów utarł nosa Jeanowi Dujardinowi z „Artysty”, zgarniając statuetkę za najlepszą rolę męską. Warto zobaczyć go w akcji, bo ten nieznany w Polsce komik to gwiazda formatu Jamela Debbouze. Jego taneczny krok, tubalny głos, bogata mimika i nieodparcie zabawny język ciała to tylko jedna strona medalu. Drugą są świetnie napisane dialogi i pomysłowo zainscenizowane sceny adaptacji bohatera w świecie dystyngowanej socjety. Wprawdzie niektóre z nich to momenty, które już przeżyliśmy – jak ożywiający skamieniałych milionerów taniec Drissa do rytmu „Boogie Wonderland” zespołu Earth, Wind & Fire – jednak vis comica duetu Sy-Cluzet przywraca im ekranową świeżość. Nie inaczej jest w przypadku dość sztampowych sekwencji „docierania się” bohaterów.
Driss i Phillippe zmierzają we wiadomym kierunku, ale warto im towarzyszyć. Przespacerować się nocą po paryskich blokowiskach, zwędzić parę błyskotek z salonów. Wzruszyć się i parsknąć śmiechem. Na łzy wzruszenia starczy jedna chusteczka, łez śmiechu nie otrzecie całą paczką.
Michał Walkiewicz – Filmweb
Bezpośredniość, brak współczucia i pozorna obojętność to cechy, których można szukać ze świeczką wśród opiekunów i pielęgniarzy. To cechy, które sprawiają, że Drissa wpada w oko kalekiemu milionerowi i zamiast dostać podpis na oświadczeniu do biura pracy, dostaje propozycję nie do odrzucenia.
Praca w roli opiekuna na próbę? Ciekawe. W gustownych przestrzeniach wielkiego domu Philippe’a Driss przypomina słonia w składzie porcelany. Zadziwiające jak szybko uczy się stąpać wokół Philippe’a na tyle uważnie, żeby zyskać sobie jego przyjaźń. Niewiarygodne, jak naturalny przy tym pozostaje. Pozowanie na kogoś, kim nie jest, byłoby ostatnią rzeczą, na jaką Driss mógłby się zdobyć. Nie interesuje się muzyką poważną, więc puszcza na przyjęciu urodzinowym Philippe’a funky, za głośno śmieje się w miejscach publicznych, nie ma pojęcia o sztuce, jest wulgarny w stosunku do kobiet, bez kozery krzyczy na córkę Philippe’a i uśmierza jego bóle fantomowe proponując zapalenie skręta. Jest bezceremonialny i prymitywny, ale sprawia, że Philippe pierwszy raz żyje pełnią życia, której nie spodziewał się już posmakować. Francuski dramat przeistacza się zaś w obyczajową komedię o dwóch kumplach, którzy pochodzą z dwóch światów, są przedstawicielami różnych klas społecznych, ale znajdują wspólny język ponad podziałami narzuconymi przez społeczeństwo.
Driss i Philipp zupełnie do siebie nie pasują, tworzą dzięki temu parę o ogromnym komediowym potencjale. Nakache i Toledano sprawiają jednak, że cały czas śmiejemy się z bohaterami, a nie z nich. Niezależnie od własnej woli identyfikujemy się z kalekim mężczyzną w średnim wieku i projektujemy swoje pragnienia na jego czarnoskórego opiekuna z biednej, wielodzietnej rodziny. Jednocześnie każdy z widzów czuje się częścią wspólnoty stworzonej na potrzeby seansu na sali kinowej. W znaczeniu słowa „publiczność” nigdy jeszcze nie kryło się tyle intymności i poczucia, że można dzielić z obcym człowiekiem doświadczenia tak delikatnej natury. Co się dzieje? Gdzie podział się dystans do ekranowych wydarzeń? Jak twórcom udało się nie popaść w sentymentalizm? Zdaje się, że tak wysoki wskaźnik emocjonalności został osiągnięty dzięki pozornemu braku empatii i egoistycznemu, pragmatycznemu podejściu do sprawy. Dawno egoizm nie był jednak tak urokliwy. Nigdy jeszcze pragmatyzm nie miał w sobie tyle szaleństwa, a rubaszność takiej dozy romantyzmu.
Anna Bielak – Stopklatka
Nietykalny Philippe Pozzo di Borgo
Rozmowa Sławka Zagórskiego z prawdziwym bohaterem filmu ”Nietykalni” opublikowana w „Wysokich obcasach”, sobotnim dodatku „Gazety Wyborczej”.
Marokański port As-Suwajra leży nad Atlantykiem, 200 km od Marrakeszu. Tu mieszka jeden z bohaterów filmu „Nietykalni”, który święci triumfy w Europie. Film o przyjaźni bogatego francuskiego arystokraty Philippe’a Pozzo di Borgo i młodego algierskiego imigranta Abdela Yasmina Sellou. W 1993 r. 42-letni Pozzo ulega wypadkowi na paralotni – łamie kręgosłup. Jest w stanie samodzielnie tylko oddychać, mówić i przełykać jedzenie. Rok później w Paryżu Pozzo poszukuje pomocnika. Zgłasza się kilkadziesiąt osób, w tym Abdel Sellou. Algierczykowi zależy na pieczątce dla urzędu zatrudnienia, ale zostaje na próbę. Z kilku dni robi się dziesięć lat.
– Pamiętasz pierwsze spotkanie z Abdelem?
Ono wyglądało tak jak w filmie. Jest koniec 1994 roku. Pogarsza się stan zdrowia mojej żony Béatrice [akcja filmu toczy się już po jej śmierci]. Potrzebuję kogoś, kto będzie mnie woził do niej do szpitala, kto będzie stale do mojej dyspozycji. Zgłosił się tylko jeden biały kandydat, za to wielu z Afryki, Azji, Filipin. Abdel był zniecierpliwiony, zmęczony, niewyspany. Spieszył się.
– Od razu odniosłeś wrażenie, że to ktoś wartościowy?
Przede wszystkim obdarzony inteligencją. A do tego z jakim wesołym spojrzeniem!
Abdel okazał się silny, uważny, zdecydowany. Był w stanie wyciągnąć mnie z łóżka i zawieźć do szpitala w ciągu 12 minut. Żadne pogotowie nie było tak szybkie.
– W książce przedstawiasz go tak: „nie do zniesienia, zarozumiały, wyniosły, grubiański, zmienny”.
Bo on naprawdę był nie do zniesienia, ale jednocześnie miał wspaniałe zalety. Cichy, uważny, dyskretny. Dawał sobie radę w każdej sytuacji. Tego nauczyła go ulica, nie szkoła. Na ulicy trzeba reagować błyskawicznie, zwłaszcza jeśli robi się takie głupoty jak on.
– Opowiadał ci o swoim dzieciństwie?
Nigdy. Nie znam ani jego prawdziwych rodziców z Algieru, ani tych przybranych z Francji. Abdel był zawsze tajemniczy, zachowywał dystans. Do tej pory zwraca się do mnie per „monsieur Pozzo”. Od 20 lat proszę, by mówił mi po imieniu, a on swoje.
– Może nie śmie?
Nie ma takich rzeczy, których Abdel nie ośmieliłby się zrobić. On chce zachować niezależność, wolność.
Jego historię odkrywałem stopniowo. Wiedziałem, że był więzieniu, ale nie wiedziałem, że spędził tam 18 miesięcy. Teraz Abdel ma żonę, dzieci, czuje się bezpieczny. Dawniej nic o sobie nie mówił. I złościł się, gdy go o to pytano.
– Jaki jeszcze jest 23-letni wówczas Abdel?
Jego zdaniem życie to farsa bez szczególnej wartości. To desperado. Wyrósł na przedmieściach Paryża, był szefem bandy. A szef musi być najsilniejszy, najszybszy. Żadnych planów, żadnego jutra. Niedawno w Paryżu spytano go, co by się z nim stało, gdyby nie spotkał Pozzo. I odpowiedział, że by zginął. Na przedmieściach nie żyje się zbyt długo. Tam dostaje się kulkę w łeb. On nie miał żadnych perspektyw. A ja też byłem w złym stanie.
– Dwóm facetom pod kreską łatwiej się dogadać?
Nie od razu. Z początku każdy z nas miał problem do rozwiązania. Ja potrzebuję pomocy, a on sposobu wyjścia z zamknięcia społecznego, w którym tkwi. Abdel uznał, że skoro już dostał pracę u Pozzo, to tak jakby otwarto mu sejf w banku. I może z niego skorzystać, kiedy tylko zechce. Nie ma co się spieszyć. Ale jest jeden warunek – trzeba utrzymać kapitana Pozzo przy życiu. Więc Abdel się o mnie stara. Wyciąga mnie z depresji po śmierci żony. Nigdy wcześniej nie przeżyłem depresji, nawet wypadek mnie nie pogrążył. A po śmierci Béatrice byłem w fatalnym stanie, na dodatek okropnie cierpiałem fizycznie. Męczyły mnie bóle fantomowe. Ciało nie czuje niczego, tymczasem mózg obiera niezwykle silne sygnały bólowe. Abdel wprawia mnie w ruch. Wywozi z Paryża, robimy razem głupstwa, rozrabiamy. Wcześniej uwielbiałem się śmiać i dzięki niemu odzyskuję tę zdolność. On zabiera mnie wszędzie, także za ocean, do Kanady. Wkłada mi nawet kobiety do łóżka. Nie prosiłem go o to, ale gdy widzi, że jest ze mną źle, przysyła mi swoje koleżanki. Rodzi się między nami wielka przyjaźń i wielka wdzięczność. Bardzo dużo mu zawdzięczam.
– A on?
Sądzę, że dzięki mnie zaczął szanować samego siebie i że dziś inni też go szanują. Bo on się wcześniej nie szanował, a ludzie co najwyżej się go bali.
Powtarzałem mu: „Musisz się ustatkować, założyć rodzinę”. Oponował, bo wydawało mu się, że ten świat jest zbyt przerażający, za dużo w nim przemocy, by mieć dzieci. Dziś jest inaczej.
– To dzięki niemu zamieszkałeś w Maroku?
Tak. W 2003 r. we Francji panowały straszliwe upały. Zmarło 15 tys. ludzi – tych słabszych, starych. Zapadłem na niezwykle groźną infekcję. To Abdel utrzymywał mnie przy życiu. Czuwał wiele dni i nocy, nie odchodząc ode mnie na krok. Nie musiałem więc iść do szpitala, gdzie opieka jest znacznie gorsza. Jak wyzdrowiałem, Abdel mówi: „Jedziemy do Maroka. Nie spędzimy tu następnej zimy”. Zabiera mnie do Marrakeszu. W Maroku mieszka Amal – dziewczyna, którą Abdel bezskutecznie od jakiegoś czasu podrywa. Amal ostatecznie go poślubia. A i ja poznaję tu moją obecną żonę Khadiję. Potem się rozjeżdżamy – każdy w swoją stronę, ze swoją żoną. Ja ląduję koło As-Suwajry, Abdel wraca do Francji. Amal z dziećmi mieszka dziś w Paryżu, a Abdel prowadzi interesy w Algierii. Hoduje kury.
– Widujecie się?
Tak, choć niezbyt często, bo to daleko. Kiedy przyjeżdża z Paryża i odwiedza teściów w Maroku, zagląda też do nas. Naturalnie bez zapowiedzi. Dzwoni z drogi: „Jestem blisko, zaraz będę”. Je z nami obiad i pędzi dalej. Robi 2100 km w 36 godzin. On jest szalony. W filmie świetnie prowadzi samochód. W rzeczywistości jeździ bardzo szybko i bardzo źle.
Byłeś zadowolony, że na podstawie waszej historii powstanie film fabularny?
Nie. Po pierwsze, nie znam się na kinie. Po drugie, miałem już wcześniej dwie propozycje, które odrzuciłem. Jedną złożył mi jeden z największych twórców kina we Francji, wielkie nazwisko. Ale scenariusz mi się nie spodobał. I oto nagle przyjeżdża dwóch młodzików – Olivier Nakache i Éric Toledano. Znasz ich?
– Nie.
Spotykamy się na plaży w As-Suwajrze i cóż widzę? Dwóch zaśmiewających się klaunów. Obok bardzo poważny pan – Nicolas Duval-Adassovsky, wielki producent. Przez trzy godziny nic tylko wygłupy i żarty, także na temat ludzi na wózku. Nie sposób w ogóle normalnie porozmawiać. W końcu Adassovsky pyta, czy się zgadzam. Mówię: „OK, ci młodzi mają styl”. Ponadto zaproponowali, że 5 proc. dochodów pójdzie na niepełnosprawnych.
– Spieraliście się podczas pracy nad scenariuszem?
Nigdy. Powiedziałem im: „Róbcie, co chcecie. Powiem, co myślę, ale to wy decydujecie”.
– Skąd tytuł „Nietykalni”?
Było wiele pomysłów, ale namawiałem właśnie na ten. Ja stałem się nietykalny po wypadku. Żyłem za murami domu w Paryżu – w mojej złotej klatce, jak mawiał Abdel – chroniony przez moją fortunę. Ludzie boją się mnie dotknąć. Wypadłem z obiegu, jestem wykluczony.
– A Abdel?
On jest wykluczony społecznie. Jego lepiej też nie tykać, bo można oberwać. Ponadto tak szybko zwiewa przed policją, że w całej karierze złodzieja łapią go tylko raz.
– Odnalazłeś się w filmie?
Kiedy patrzę na François Cluzeta, odnoszę wrażenie, że to ja sam.
– Nie przeszkadzało ci, że Abdela gra czarnoskóry Omar Sy, a nie Algierczyk?
Jest wiele różnic między Abdelem a Omarem Sy, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Chodziło wyłącznie o to, by podkreślić różnicę między bohaterami. Abdel nie chciał brać udziału w pracy nad filmem. Za każdym razem mówił: „Proszę się z tym zwrócić do pana Pozzo”. Ale gdy zobaczył „Nietykalnych”, był zadowolony. Na widok Omara powiedział: „O, ja w życiu zjadłem bardzo dużo czarnej czekolady”. Oni mówią tym samym językiem, świetnie się rozumieją. Omar jest przemiły. Abdel kilkanaście lat temu był znacznie mniej sympatyczny.
– Wiele scen w filmie jest zmyślonych?
Owszem, ale „Nietykalni” dobrze oddają ducha naszej wzajemnej relacji. Naturalnie nie nosiłem nigdy diamentowego kolczyka. Nie znoszę też Berlioza…
– Marokańczycy traktują cię inaczej niż Francuzi?
O tak! W Maroku nie ma tetraplegików, bo umierają. Ale ludzie zupełnie inaczej postrzegają tu niepełnosprawnych. We Francji się ich boją, tu wręcz odwrotnie. Masz problem i wszyscy rzucają się na pomoc.
Bardzo lubię szybko jeździć na wózku i zdarza mi się przewrócić. W Paryżu leżę na boku i proszę: „Postawcie mnie”. Nic z tego, wszyscy się boją, czekają na strażaków. W Maroku od razu mnie podnoszą.
– Opowiedz proszę o Khadii.
Moja żona to bardzo silna, odważna, wesoła kobieta z bardzo biednego środowiska. Ojciec ich zostawił. W domu było sześcioro dzieci. Khadija ciężko pracuje w polu, w fabryce, sprząta w bogatych domach w Casablance. Zakochuje się z wzajemnością w świetnym chłopaku. Są ze sobą długo, ale jego rodzina sprzeciwia się małżeństwu. Mimo że ona jest tak piękna.
Poznaję Khadiję, gdy ma 38 lat. Jem proszoną kolację w Marrakeszu i nagle mdleję. Goście skonfundowani, a ona spokojnie się mną zajmuje.
Trzy dni później proszę, by dzieliła ze mną życie. Zastanawia się sześć miesięcy. Widujemy się, ale ona zawsze przychodzi z przyzwoitką. Cała jej rodzina mnie pilnuje. Jestem tetraplegikiem. Zero niebezpieczeństwa, a jednak. Moja rodzina nie jest zachwycona. Tylko ojciec szybko zrozumiał. Matka rzadko do mnie pisze, zwykle pocztówki. Tym razem dostaję bite trzy strony, że robię głupstwo etc. Nie odpowiadam.
Teraz wszyscy ją uwielbiają. Mamy dwie adoptowane córki. Jesteśmy ze sobą siedem lat.