niedziela 28 października,
godz. 16:00 – Róża
godz. 18:00 – Łowcy głów
______________________________
Róża
Reż. Wojciech Smarzowski, Polska 2011, 98 min
Wyk.: Małgorzata Kulesza, Marcin Dobrociński, Jacek Braciak, Kinga Preis, Marian Dziędziel
Opowieść o mało znanym epizodzie naszej historii oraz o tych, dla których okropieństwa wojny nie skończyły się z dniem 8 maja 1945 roku.
Lato 1945 roku, tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Tadeusz, były AK-owiec i uczestnik Powstania Warszawskiego któremu wojna zabrała wszystko, dociera na Mazury, na ziemie, które przed wojną należały do Niemiec, a po wojnie zostały przyznane Polsce. Odnajduje wdowę po niemieckim żołnierzu, którego śmierci był świadkiem. Mieszkająca sama w dużym gospodarstwie Róża przyjmuje go chłodno, pozwala przenocować. Tadeusz odwdzięcza się za gościnę pomocą w obejściu. Stopniowo mężczyzna poznaje przyczyny jej samotności…
Na tle krajobrazu wyniszczonego przez wojnę, gdzie nadzieja stała się narzędziem propagandy, między dwojgiem ludzi z odległych światów rodzi się miłość, która zostaje szybko wystawione na ciężką próbę ówczesnych realiów. Opowieść o mało znanym epizodzie naszej historii oraz o tych, dla których okropieństwa wojny nie skończyły się z dniem 8 maja 1945 roku.
Krytycy o filmie:
Nowy film Wojciecha Smarzowskiego to coś więcej niż gra z konwencją czy nawet fragment bolesnej historii polskiej.
Po „Domu złym”Wojciech Smarzowski
, wyrastający na jednego z najbardziej interesujących rodzimych twórców, postanowił znowu zrealizować film historyczny. Pokazał moment, w którym na zgliszczach państwo rodzi się od nowa. Na razie jednak bez odpowiedzi pozostają pytania o tożsamość tego skrawka ziemi. Przymusowo wysiedlani do Niemiec autochtoni, szukający własnego miejsca na ziemi przesiedleńcy ze Wschodu, zmęczeni tułaczką weterani wojenni – wszyscy ci ludzie odarci z poczucia przynależności mieszają się jak w tyglu.
Powstaniec warszawski, AK-owiec Tadeusz trafia do gospodarstwa Róży, gdzie najpierw stacjonowały wojska niemieckie, później sowieckie. Dla brutalnie gwałconej w czasie przemarszów armii kobiety wojna się nie skończyła. Na tle wielkiej historii przegrani bohaterowie próbują zbudować kawałek własnego świata, zacząć nowe życie. Rodząca się, nieufna miłość pokazana jest delikatnie, w półtonach. W kontraście do wszechobecnego zła i przemocy. Smarzowski wiernie rekonstruuje losy Mazur, nie boi się otwierać ran. Mówi o gwałcie, cierpieniu wojennym kobiet.
Krytycy porównują ten film do westernów. Jednak świetnie zagrana przez Marcina Dorocińskiego i Agatę Kuleszę wstrząsająca „Róża” to coś więcej niż gra z konwencją czy nawet fragment bolesnej historii polskiej. To wybitne kino, pełne bólu, ale i wiary w to, że nawet wśród zgliszcz można zachować godność.
Krzysztof Kwiatkowski – Newsweek Polska
Marne byłoby polskie kino bez Wojtka Smarzowskiego. I nie dlatego nawet, że to reżyser wybitnego talentu. Smarzowski jest filmowcem skrajnie nieartystowskim, filozofującym wrażliwcem w skórze naturalisty, ale ma jeszcze tę jedną wyjątkową cechę, że to być może jedyny dziś w naszym kinie twórca tak przenikliwie, do bólu polski. Nieustannie się z tą polskością boksuje, tropi obrzeża raczej niż „wątki” główne, uporczywie nas, widzów, zakotwicza w przeszłości i mentalności, z której wolelibyśmy się otrzepać i udawać przezroczystych kosmopolitów(…)
Nagrodzony w Gdyni Marcin Dorociński idealnie wchodzi w buty polskiego herosa jak z westernu: odważnego, wrażliwego, z zasadami. Pozwala tej postaci wierzyć całkowicie, ale też dyskretnie jej pomnikowość przełamuje – heroizm Tadeusza jest przecież aktem rozpaczy, straceńczym gestem człowieka, który może już tylko zaryzykować wszystko. I w którym obudzić się może ta sama co u rosyjskich gwałcicieli zwierzęca agresja – nie przypadkiem szaleńcze ciosy siekierą przypominają przecież „Dom zły”.
Autentycznie wybitną, bezbłędną kreację tworzy jednak w „Róży” Agata Kulesza. W jej bohaterce co chwila odzywa się inny ton – hardość przechodzi w czułość, słabość ofiary poddawanej niekończącym się gwałtom w bunt, przyziemność w filozofującą nadświadomość (opowieść o tym, co dzieje się według Mazurów z duszą po śmierci). Paradoksalnie to ona jest tu prawdziwą wojowniczką. A najbardziej brawurowym aktem tej batalii staje się nie to, że znosi przychodzącą zewsząd przemoc, ale moment, kiedy odkrywa w sobie zdolność, by kochać.
Jest rok 1945, ale wojna wciąż trwa – w „Róży” jest to jednak wojna, której polskie kino tak wstrząsająco nigdy nie pokazywało: wojna jako niekończąca się walka o kobiece ciało, wojna szukających zaspokojenia samców. Brutalność tego filmu wżera się w świadomość, obezwładnia. Ale ta okrutna, chirurgiczna operacja na psychice i wrażliwości widza działa przewrotnie: stajemy się uczestnikami tamtego gwałtu i próbujemy się – jak para głównych bohaterów – z niego wyrwać.
Smarzowski rzemiosło ma w małym palcu, potrafi ze swadą korzystać z gatunkowych konwencji (tym razem od westernu po melodramat), precyzyjnie rozrzedzać dramat zmysłem tragikomika (o zabitym przez minę człowieku: „musimy poszukać nogi!”), znajdować własny klucz do historii (jest to przecież również przypowieść o polskiej ziemi zaczadzonej „brudną” krwią). Ale największą zaletą jego filmu, jak w „Domu złym”, jest coś, o czym pisać najtrudniej. Ten dziwny, paraliżujący, metafizyczny błysk, od którego – przyznaję – cały czas nie mogę się uwolnić.
Paweł T. Felis – Co jest grane (Gazeta Wyborcza)
Róża” to dzieło rozdzierające – nie ma chyba lepszego określenia dla tego filmu. Paradoksalnie, sam reżyser twierdzi, że nakręcił rzecz „lżejszą” – w odróżnieniu od poprzednich filmów, w których mamy lejąca się litrami wódkę i galerię paskudnych postaci, w „Róży” główny wątek to wątek miłosny.
Jak jednak wygląda owa „lekkość” według Smarzowskiego? „Róża” przenosi nas w drugą połowę lat 40. na Mazury. Wojna się skończyła, ale dla mieszkańców tych ziem koszmar trwa. Nie czujący się ani Niemcami, ani Polakami, przez pierwszych traktowani byli jako zwykłe mięso armatnie, przez drugich jako z natury podejrzani poplecznicy nazistów. Ich młodzież ginęła na froncie, oni sami po wojnie nie mogą zaznać spokoju – z jednej strony nowe władze nie ukrywają podejrzliwości i chcą mieszkańców tych pięknych ziem przesiedlać, z drugiej strony wałęsający się wszędzie rosyjscy maruderzy nie próbują się zastanawiać nad czymkolwiek, lecz ludzi, za którymi nikt się nie wstawi, rabują, mordują i gwałcą bez litości.
Wojna i czasy powojenne to dla Smarzowskiego czas największych bestialstw(…)
Nie od dziś wiadomo, że Armia Czerwona znaczyła swój szlak bojowy dziesiątkami tysięcy zgwałconych kobiet, wiadomo oczywiiście też, że Niemcy pod tym względem lepsi nie byli. Smarzowski w „Róży” opowiada o rzeczach niewyobrażalnych, o trudnych do pojęcia, ale z pewnością mających miejsce. Można więc rzec, że nagromadzenie przemocy jest formą zadośćuczynienia za zbyt łagodne do tej pory ukazywanie okropieństw czasów powojennych. Jeśli te okropności widza nie zobojętniają – to dzięki wątkowi przewodniemu, czułej miłości, ukazanej raczej w prostych gestach niż wielkich uniesieniach(…)
Smarzowski nakręcił dzieło kompletne. Film ważny, ukazujący zapomniany dramat całego narodu, odsłaniający niezbyt chlubną kartę naszej historii, jednocześnie opowieść szczerze wzruszającą na zwykłym ludzkim poziomie, mistrzowsko zagraną, z szeregiem niezapomnianych scen i uniwersalnymi pytaniami o przyczyny przemocy i opresji.
Konrad Wągrowski – Esencja
__________________________________________
Łowcy głów
Reż. Morten Tyldom, Niemcy/Norwegia 2012, 98 min
Wyk.: Aksel Hennie, Nicolaj Coster-Waldau
Głównym bohaterem filmu jest rozrzutny Roger Brown, człowiek oficjalnie zajmujący się rekrutowaniem pracowników dla kolejnych wielkich firm, nieoficjalnie zaś kradzieżą i handlem drogocennych obrazów. Jego ryzykowne, a jednak ciągle w miarę stabilne życie zmienia się o 180 stopni w momencie, gdy wybiera sobie niewłaściwą ofiarę rabunku. Staje się nią bowiem tajemniczy Clas Greve, bardzo doświadczony ex-komandos specjalizujący się w tropieniu przeciwników. Rozpoczyna się gra w kotka i myszkę, a wraz z nią – krwawa walka o przetrwanie.
Krytycy o filmie:
Nie jest łatwo stworzyć film, który w takim samym stopniu będzie widza bezlitośnie trzymał za gardło, co rozbawiał go do łez, ale reżyserowi nazwiskiem Morten Tyldum sztuka ta udała się. W swojej ekranizacji bestsellerowej powieści autorstwa Jo Nesbo zaskakująco zgrabnie połączył ze sobą stylistykę wysokoenergetycznego thrillera i komedię.
Gatunkowych klisz tu nie brakuje, te zawsze jednak stanowią jedynie swego rodzaju rozgrzewkę przed właściwą akcją. To, co wydaje się najmniej oryginalne albo służy konsekwentnemu budowaniu napięcia albo mylnym tropom, które wraz z rozwojem filmu pojawiają się coraz częściej. Fabuła opiera się bowiem na ciągłym sugerowaniu widzowi kolejnych wydarzeń, ale każde kolejne z nich okazuje się być coraz większym zaskoczeniem. Wszystko to za sprawą dominacji narracji subiektywnej i bardzo licznych punktów zwrotnych, częstokroć wywracających dane sytuacje do góry nogami. Tym samym też fragmenty śmiertelnie poważne nieoczekiwanie stają się komicznymi, żeby tylko wymienić scenę pościgu, w której bohater zmuszony zostaje uciekać przed oprawcą na traktorze.
„Łowcy głów” zdecydowanie na wyrost porównywani bywają do osiągnięć braci Coen i Quentina Tarantino, choć utwór Tylduma łączy z nimi wspomniana mieszanka gatunkowa oraz stałe towarzystwo bezwzględnej przemocy i rozbrajającego humoru. Z czym by jednak norweskiego obrazu nie kojarzyć, pozostaje on utworem osobnym, nie bezmyślnie przetwarzającym stare wzorce, lecz inteligentnie się nimi bawiącym.
Opowiedziany dynamicznie, ale i odpowiednio lekko, świetny od strony dramaturgii, a tym samym niedający widzowi ani chwili wytchnienia. Wystarczy przymknąć oko na co naiwniejsze fragmenty, aby bawić się naprawdę przednio. Jeśli tylko niegroźne są nam sceny, w których dominuje czerwień, bynajmniej nie będąca tu kolorem jedynie miłości.
Marcin Zembrzuski – Stopklatka
Film Mortena Tylduma potrafi zaskoczyć i przykopać. Tak jak skoki Rogera – zaczyna się czysto, klarownie i w żartobliwej atmosferze, by niespodziewanie zrobiło się brudno, krwawo i całkiem poważnie. Tyldum bardzo zgrabnie gra tym estetycznym szokiem – długo oprowadza swojego widza po rzeczywistości zbudowanej na wzór salonu IKEA, by wyrzucić go gwałtownie na stragan mięsny. Potrafi z tego zderzenia wykrzesać napięcie i odrobinę humoru, a nawet zbudować metaforę życia swoich postaci. Ma też niewątpliwy talent inscenizacyjny – zawsze wie, co dać bohaterowi do ręki, z jakiej perspektywy i na jakim tle go pokazać, by obraz miał większą siłę wyrazu. I o ile do filmowej całości można mieć kilka zastrzeżeń, to pojedyncze obrazy skutecznie wbijają w fotel nieco głębiej, a przede wszystkim – wbijają się do głowy i nie chcą stamtąd szybko wyjść.
Darek Arest – Filmweb
Adaptacja poczytnego bestsellera Jo Nesbo zaskakuje brawurą i swobodą. Morten Tyldum nakręcił film rześki i nieprzewidywalny.
Pierwszą niespodziankę stanowi główny bohater – niski, średnio atrakcyjny Roger, w żaden sposób nie przypomina typowego protagonisty. Roger przyznaje, że okradanie mieszkań bogatych biznesmenów i handlowców, to jego mała pasja, ale i sposób by zrekompensować sobie nieciekawą fizjonomię i niski wzrost. Na przeprowadzanych rozmowach kwalifikacyjnych robi więc jedno – słucha. Dzięki temu wie, kogo i jak najlepiej okraść. Jego „skoki” pozbawione są filmowego blichtru – Roger jednymi drzwiami wchodzi, innymi wychodzi. Bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń, nie zostawiając po sobie żadnych śladów.
Gdy poznaje majętnego i przystojnego Clasa, sytuacja nieco się zmienia – w grę wchodzą ambicje i męska, wyniszczająca rywalizacja. Tyldum bez zbędnej histerii, ale w sposób co najmniej popisowy, pokazuje ten pojedynek Dawida z Goliatem – raz śmieszny, kiedy indziej mrożący krew w żyłach, ale zawsze emocjonujący. Pomieszanie stylów jest w „Łowcach głów” wartością nadrzędną – reżyser chętnie wytrąca nas równowagi, mnożąc pomysłowe zwroty akcji, zmieniając perspektywę, igrając z utartymi schematami gatunku.
Film Tylduma, bezwstydnie sensacyjny i łamiący schematy, ciekawie wyróżnia się na tle chłodnych, pozbawionych humorystycznej nuty adaptacji skandynawskich kryminałów. I choć intrydze można wytknąć kilka wybojów, należy też otwarcie przyznać – tym razem w żaden sposób nie burzy to zabawy!
Marcin Chmielewski – Wirtualna Polska
Reżyser popisuje się rzemieślniczą biegłością – „Łowcy głów” to bowiem film nie tylko zajmujący, nie tylko przejrzyście poprowadzony (mimo dość skomplikowanej intrygi), nie tylko okraszony dobrej próby czarnym humorem i dawką wyrazistej przemocy, ale i mający od początku do końca doskonałe tempo, trzymający w napięciu praktycznie od pierwszej do ostatniej minuty.
Miłośnicy zaangażowanego skandynawskiego kryminału zapewne zaczną szukać w „Łowcach głów” drugiego, społecznego dna – być może alegorii korporacyjnej bezwzględności, być może czegoś innego. Część krytyków odkrywa z kolei powiązania z kinem braci Coen. Rzeczywiście, są pewne tropy – poupychane w sensacyjną fabułę różne smaczki, niekoniecznie niezbędne dla samej opowieści, na pewno ją ubarwiające, przenoszące delikatnie w rejony groteski właściwej dla twórców „Fargo”. Myślę tu np. o dramatycznym (i naturalistycznie pokazanym) sposobie na ucieczkę przed mordercą poprzez wiejski wychodek, o groteskowej parze potężnych wiejskich policjantów-bliźniaków, o zaskakującej reakcji trupa wrzucanego do wody, o fizycznej przemianie bohatera w czasie desperackiej walki o życie, o elementach paranoi i wspomnianej wcześniej przemocy. To jednak tylko elementy i chyba także nie należy w nich szukać niczego innego, niż zmyślnego sposobu na ubarwianie historii. „Łowcy głów” nie udają niczego, czym nie są – a są po prostu bardzo solidnym thrillerem, zrealizowanym w amerykańskim stylu.
Miłośnikom rozrywkowego kina sensacyjnego można więc z przekonaniem „Łowców głów” polecić – zobaczcie, zanim powstanie amerykański remake.
Konrad Wągrowski – Esensja