niedziela 21 października,
godz. 16:00 – Jak urodzić i nie zwariować
godz. 18:00 – Saga zmierzch: Przed świtem. Część 1
______________________________
niedziela, 21 października, godz. 16.00
Jak urodzić i nie zwariować
Reż. Kirk Jones, USA, 2011, 110 min
Wyk.: Cameron Diaz, Jennifer Lopez, Elizabeth Banks, Anna Kendrick, Chris Rock, Dennis Quaid
Komedia w gwiazdorskiej obsadzie na podstawie bestsellerowego poradnika dla przyszłych rodziców „W oczekiwaniu na dziecko”. Poznaj pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji, splatające się ze sobą historie kilku par, które stają przed wyzwaniami zbliżającego się rodzicielstwa. Guru fitnessu Jules i gwiazdor tanecznego show Evan odkryją, że celebryckie życie na wysokich obrotach to nic w porównaniu z przygotowaniami do porodu. Wendy właśnie znajduje się w epicentrum burzy hormonów, a gromy, z imponującą precyzją, trafiają w jej męża Gary’ego. Alex, uczęszcza na spotkania „bracholi” – świeżo upieczonych ojców, którzy mówią, „jak to naprawdę jest”. Rosie i Marco mają z kolei problem z zupełnie innej beczki: co zrobić, kiedy dziecko pojawia się jeszcze przed pierwszą randką rodziców? Wszyscy oni będą musieli odpowiedzieć sobie na pytanie: jak urodzić i nie zwariować…
Krytycy o filmie:
Tytuł wyjaśnia prawie wszystko. Film Kirka Jonesa porusza uniwersalny temat rodzicielstwa. W niespełna dwie godziny poznamy całą paletę problemów i radości związanych a to z ciążą a to z chęcią posiadana dziecka. Wszystko na przykładzie kilku sympatycznych par. Mamy więc ciążę z przypadku, jak i ciążę wypracowaną latami starań, problem pogodzenia kariery z macierzyństwem, a także adopcji. Kombinacji jest sporo, ale twórcy nie wyczerpali tematu. Czyżby liczyli na sequel?
Los ewentualnej kontynuacji spoczywa w kobiecych rękach. Ten film spodoba się głównie paniom i to chyba raczej tym, które odnajdą w przygodach bohaterek swoje własne perypetie. Szczególnie bliska może być postać Wendy grana przez Elizabeth Banks, jako kobieta, która bardzo pragnęła zajść w ciążę, ale 9 miesięcy jest dla niej wszystkim, tylko nie okresem stanu błogosławionego. Panie, które ciążę mają dopiero przed sobą, mogą się lekko przerazić roztaczanymi przez twórców wizjami. Bo choć film jest komedią i większość wątków kończy się szczęśliwie, to proces dochodzenia do happy-endu najeżony jest komplikacjami.
Twórcy co prawda próbują ułatwić seans panom, ale wątki bohaterów nie mają równie wielkiej wagi. „Jak urodzić i nie zwariować” daje jasno do zrozumienia, że ciąża to jest sprawa kobieca, rolą mężczyzny jest być i wspierać. Przesłanie dość konserwatywne, ale taki jest cały film. Tu po burzy zawsze zaświeci słońce i każdy dostanie drugą szansę.
W ten sposób „Jak urodzić i nie zwariować” jest filmem dla tych, którym nie przeszkadza naiwność, ckliwość i nieżyciowość fabuły, którzy chcą uciec od codziennych problemów i pomarzyć o świecie prostych wartości i jasnych wyborów.
Marcin Pietrzyk – Filmweb
Film nie posiada głównego bohatera, skupiając się na śledzeniu kilkunastu osób w taki czy inny sposób uwikłanych w „perypetie ciążowe”. Spektrum jest, jak można śmiało przypuszczać, kompletne. Są pary z długim stażem – kobieta prowadząca sklep z artykułami dla kobiet w ciąży oraz facet walczący z nadwagą i legendą ojca-sportowca. Są pary z krótkim stażem – dwójka telewizyjnych celebrytów, którzy przespali się przypadkiem podczas prób do n-tej wersji „Tańca z gwiazdami”. Są pary ekscentryczne – podstarzały playboy-milioner i młoda blondyna z niezwykłą kondycją. Są też jednostki, które mogą stać się parami, ale nie muszą – dwójka młodych ludzi, którzy konkurują ze sobą za pomocą budek z jedzeniem.
Są kobiety, które świetnie radzą sobie z ciążą, ale także te panikujące, niepewne i indoktrynujące inne swoim światopoglądem. Jest też przekrój gatunku męskiego – od wysportowanego, napakowanego mięśniami rodzaju wszelakiego przystojniaka, który nie zamierza się nigdy ustatkować, po grupę prawdziwych tatusiów, którzy kochają swoje dzieci nad życie, ale nie przeszkadza im to w swoim towarzystwie dowcipkować na każdy możliwy temat. Są Latynosi i czarni Amerykanie, biali i czarnoskórzy Afrykanie, młodzi i starzy, doświadczeni i naiwni. Pracownicy korporacji, wolni strzelcy, bogacze, przedstawiciele klasy średniej i dorabiający studenci. Przekrój kompletny, czyż nie? (…)
„Jak urodzić i nie zwariować” bywa miejscami autentycznie zabawne, pełne jest iście hollywoodzkiego luzu i ogląda się je po prostu dobrze. Ale jako film nie jest niczym więcej niż kolejnym pomysłem powstałym w czeluściach Fabryki Snów, aby zarobić trochę pieniędzy, jednocześnie ani nikogo nie obrażając, ani nie atakując dobrze się trzymających rodzicielskich mitów.
Darek Kuźma – Onet Film
Ciąża to podobno stan błogosławiony. Cóż, nie do końca i na pewno nie dla wszystkich, o czym przekonują nas twórcy „Jak urodzić i nie zwariować”.
Obraz oparty jest na tym samym schemacie, co „To właśnie miłość” czy „Walentynki”. Mamy kilka zazębiających się historii, przenikające się losy kilkorga bohaterów. Z tym, że tematem nie jest miłość, a macierzyństwo oraz… ojcostwo, panowie odgrywają tu bowiem istotną rolę. Zamysł jest prosty – ma być zabawnie, uroczo, nieco wzruszająco. I jest. Nie jest to jednak cudowna, błyskotliwa i rozczulająca opowieść, a po prostu dość przyjemna komedia romantyczna, z refleksyjną nutką, której siłę stanowią pojedyncze sceny, niektóre dialogi, no i Elizabeth Banks.
Tak jak w filmie, tak i zapewne wśród widzów to ona zjedna sobie najwięcej sympatii. Wendy, którą gra nie jest bowiem megazorganizowaną, samodzielną kobietą sukcesu jak Jules , ani radośnie rozpromienionym, ciężarnym jednorożcem na szpilkach jak Skyler. Jest zmęczona, obolała, wkurzona i ma niewielką kontrolę nad własnym organizmem, za co oczywiście obwinia dziecko. Jest po prostu przeciętną kobietą, która czasem puszcza bąki.
Kirk Jones postarał się, by ukazać zakładanie rodziny w pełnym spectrum. Mamy więc nie tylko trzy różne kobiety, z których każda inaczej przechodzi ciążę, ale i małżeństwo, które stara się o adopcję malucha z Etiopii i parę młodych ludzi, których łączy wpadka. Jest jeszcze superkawaler – podciągający się na jednej ręce, podróżujący po świecie Davis o muskulaturze greckiego boga oraz mocno niekonwencjonalna, za to odważna Janice, która zamiast na lunch chodzi na facebookową przerwę. No i przez chwilę jest nawet tańczący topless koszykarz Miami Heat, Dwyane Wade.
Rozmowy panów i ich sposoby radzenia sobie z dziećmi są równie zabawne, co przerażające. Jennifer Lopez wygląda świetnie, a Anna Kendrick urzeka wdziękiem. Nie jest to najwspanialsza romantyczna komedia pod słońcem, „Jak urodzić i nie zwariować” ma jednak sporo zalet oraz na tyle zabawnych momentów, by zrekompensować te ckliwe, a przynajmniej ich większość.
Joanna Moreno – Megafon.pl
________________________________________________________
niedziela, 21 października, godz. 18.00
Saga zmierzch: Przed świtem. Część 1
Reż. Bill London, USA, 2011, 117 min
Wyk.: Kristen Stewart, Robert Pattinson, Taylor Lautner
Po pięknym ślubie i hucznym weselu Bella i Edward wyjeżdżają na miesiąc miodowy do Brazylii. Na cudownej rajskiej wyspie młodzi mogą wreszcie w pełni cieszyć się sobą i oddawać namiętności. Wkrótce Bella odkrywa, że jest w ciąży, która staje się początkiem pełnych dramatyzmu wydarzeń. Narodziny dziecka wzbudzą zainteresowanie Volturi – przywódców świata wampirów, a także zmuszą Jacoba wyboru między przyjaźnią a miłością. Ostateczną decyzję podejmie także Edward. Podaruje Belli nieśmiertelność, ale czy zdąży na czas i czy uda mu się ocalić to, co kocha najbardziej?
Krytycy o filmie:
Film zaczyna się w miejscu, gdzie większość obrazów zwykła się kończyć – na ślubnym kobiercu. Nim Bella i Edward podążą ku ołtarzowi, ona nauczy się chodzić na wysokim obcasie, a on urządzi sobie wieczór kawalerski w towarzystwie paru pum i niedźwiedzi. W noc przed ceremonią nie zabraknie też makabrycznych snów panny młodej, w których goście weselni stają się posiłkiem jej wybranka. Ot, zwyczajne troski narzeczonej wampira.
Producenci wyjęli z neseserów kalkulatory i wyliczyli, że ostatnią część „Sagi” przydałoby się podzielić na dwa filmy. Seria się kończy i trzeba wyciągnąć z portfeli widzów jak najwięcej pieniędzy. W efekcie ucierpiała jednak dramaturgia. Trwająca około godzinę pierwsza połowa „Przed świtem” nie obfituje w żadne podnoszące ciśnienie zwroty akcji. Krew nie krąży w żyłach szybciej nawet podczas scen miłosnych między Bellą i Edwardem. Montażysta pociachał je brutalnie w obawie o reakcje cenzorów przyznających w USA kategorie wiekowe. Szkoda, bo pewnie niejeden fan i fanka czekali na „momenty” z udziałem swoich ulubionych bohaterów. „Przed świtem” ma za to parę znakomitych scen komediowych: weselne przemowy gości i przygotowania Belli do nocy poślubnej to istna beczka śmiechu.
Reszta filmu nie różni się zbytnio od poprzednich części sagi: Pattinson się błyszczy (dosłownie!), Lautner biega bez koszulki, a Stewart posyła w stronę kamery neurotyczne miny. Od słuchania romantycznych dialogów usychają uszy, a serwowane nam przez twórców przemoc i makabra nie przekraczają granic dobrego smaku.
Na koniec recenzencka rada: nie wstawajcie z foteli, gdy tylko zaczną się napisy końcowe. Czeka na Was jeszcze scena-niespodzianka stanowiąca przedsmak tego, co zobaczymy w drugiej odsłonie „Przed świtem”.
Łukasz Muszyński – Filmweb
Nie sposób opisać fabułę, bez zdradzania najważniejszych jej elementów. Wprawdzie fani już znają zakończenie całej sagi, ale dla niektórych są to tajemnice wciąż nieodkryte. I niestety tego w „Przed świtem” brakuje najbardziej. Tajemniczości. O ile pierwsza część pokazywała miasteczko Forks ukryte za wieczną mgłą i siąpiącym deszczem, to teraz oglądamy tylko dopracowane i mdłe szczegóły domu Cullenów. Niestety reżyser Bill Condon zdecydował się na ograniczenie do minimum posępnych lokalizacji, starając się przekazać panujące napięcie za pomocą gry aktorskiej. I tutaj dochodzimy do kolejnego słabego punktu filmu. Stewart ogranicza się do swoich standardowych trzech min, zmieniając je na chybił trafił, a Pattinson postanowił cały film zagrać tylko jedną. Pozytywnym zaskoczeniem jest za to Lautner , którego aktorskie umiejętności poprawił się i gra znacznie lepiej niż w poprzednich częściach. Cały czas jednak trudno uwierzyć, że pod tą górą sztucznych mięśni drzemie testosteron. Niby jest twardzielem, ale takim „do rany przyłóż”.
Filmowi brakuje dramatyzmu, który w sytuacji zagrożenia życia głównej bohaterki powinien wylewać się z ekranu strumieniami. Zamiast rzeki emocji, dostajemy malutki potoczek i to u samego jego źródła. Nie wykorzystano potencjału (tak, ta historia takowy posiada) drzemiącego w „Przed świtem”. Skupiono się na uczuciach pomiędzy trójką głównych bohaterów. Niestety nawet to dość mocno kuleje. Napięcie między Jacobem a Edwardem jest bardzo powierzchowne. Brakuje iskry, która mogłaby rozpalić ogień. Czy to wina aktorów, zmęczonych odgrywaniem ponownie tej samej roli, czy może niedopracowanego scenariusza? Trudno ocenić, ale niedosyt pozostaje. Podobnie w wątku państwa młodych, gdzie w jednej chwili z zakochanych młodych ludzi, zmieniają się w stare, zmęczone małżeństwo. Widzowi trudno się z nimi zidentyfikować i zrozumieć, a co za tym idzie polubić.
„Przed świtem” jest filmem dla fanów sagi i tylko dla nich. W tym wypadku nie trzeba znać poprzednich części, by połapać się w fabule. Nie jest to też opowieść o miłości, bardziej o oddaniu dla bliskiej osoby. Jeżeli interesuje was świat książkowy przeniesiony na kinowy ekran możecie śmiało wybrać się na seans.
Bartosz Szczygielski – Stopklatka